Dyrektor POHiD-u: Zakaz handlu w niedziele to zły pomysł

- Te ostatnie rozwijają się zresztą znakomicie, w znacznym stopniu (ok 15%) dzięki wysiłkowi naszych wytwórców i przetwórców żywności oraz współpracy z dystrybutorami transnarodowymi, uruchamiającymi nowe, efektywne kanały ekspansji dla naszych produktów (chodzi o sieci handlowe w hurcie i detalu - oczywiście) - dodaje.
Podkreśla, że powrót ograniczenia czasu pracy handlu w minionym 2013 roku rozłożył się na etapy, które wskazują na realizację pewnego zamysłu, nie mającego nic wspólnego z kalkulacją ekonomiczną.
- Przypomnę, że po debacie konferencyjnej (odbyło się wiosną kilka spotkań na ten temat), pojawił się latem projekt zmiany Kodeksu Pracy, który po zderzeniu z argumentami ekonomicznymi i cierpką reakcją opinii publicznej "zamarzł" w tzw. lasce marszałkowskiej - przypomina Faliński.
- Niejako równolegle odbywały się dwie inne akcje: pojawiły się projekty regulacji lokalnych w tym względzie, zaproponowanych w niektórych miastach (Radom, Kraków), oraz dyskretnie prowadzona akcja Solidarności i NRZHiU zbierania podpisów w ilości niezbędnej do uruchomienia procedury obligującej organy Sejmu do szybkiego procedowania nad projektem społecznym. Owocem tej akcji jest złożenie takiego projektu w Sejmie. Ów projekt, podobno - gdyż nie ma go jeszcze (piszę to 6 stycznia 2014) na sejmowym serwerze - stanowi rozszerzenie obowiązujących zasad ograniczenia handlu w 13 dni świątecznych na wszystkie niedziele roku, różniąc się tym samym od projektu złożonego latem, gdzie zakaz objąć miał niemal wszystkie sklepy, bez względu na to, czy zatrudniają one pracowników, czy pracują siłami rodzin - zaznacza.
I zdecydowanie opowiada się przeciw projektowi.
- Bez wstępnych uwag deklaruję swój przeciwko niemu skierowany krytycyzm, który uzasadnię zarówno kierując się argumentami partykularnymi (wiadomo jakie firmy zrzesza POHiD) jak i ogólnospołecznymi i ogólnogospodarczymi. Te drugie są i ważniejsze społecznie i stoją za nimi poważniejsze racje ekonomiczne, choć i te pierwsze nie są do pogardzenia, broniąc ok 50% wartości sprzedaży rynku, realizowanej w sklepach wielkopowierzchniowych. Nie wnikam w racje światopoglądowe, czy polityczne - mam tu oczywiście swój na ten temat pogląd, ale nie wyrażę go na tle logo POHiD, gdyż nie od tego jest zatrudniająca mnie organizacja - pisze Faliński. Faliński podkreśla, że mistyfikacją, z którą się nie zgadza, jest przede wszystkim przeciwstawienie sieci i centrów handlowych jako "obcej" części gospodarki, polskiemu kupcowi jakoby wyrzucanemu z rynku.
- To jest fałsz, choć fałszem nie jest, że konkurencja w Polsce jest bardzo silna i firmy o korzeniach zagranicznych są liczącymi się graczami, podobnie jak fałszem nie jest to, że porównywalnie silną pozycje w rynku wielkopowierzchniowym mają firmy o korzeniach polskich - w Polsce założone, sfinansowane i w Polsce działające. Co więcej, w rynku systemów sieciowych oprócz dużych powierzchni funkcjonują z powodzeniem sieciowe powierzchnie małe i średnie i dobrze sobie radzą. Dość wskazać na pewne liczby: otóż jest w Polsce aktualnie ok. 43 - 45 tys sklepów działających w formule sieci franczyzowych (na początku roku liczono, że w tym było ok 27 tys sklepów handlujących we franczyzie FMCG) oraz kilka tysięcy (czyta się o 5 - 6 tysiącach) sklepów działających w dobrze zintegrowanych systemach porównywalnych do franczyzy - pisze Faliński.
- Dodawszy do tego grupy zakupowe, partnerskie, sklepy "outletowe" producentów i doraźne formy integracji, otrzymujemy obraz potęgi rodzimego handlu sieciowego lub - lepiej tak je nazwać - zintegrowanego. I gadanie oraz wnioskowanie o "obronę" zakazami jest po prostu nieuczciwym, podyktowanym ambicjami politycznymi psuciem rynku - ocenia.
- Bo nawet jeśli firmy kupieckie, te niezależne, funkcjonujące poza systemami integrującymi je, mają "pod (konkurencyjną) górkę", to przecież nie jest rzeczą mądrą tworzenie warunków, które popsują rynek wszystkim innym, stanowiącym zdecydowaną większość tego rynku. Rachunek jest prosty: ok 50% to sprzedaż z dużej powierzchni (rodzimej i "zagranicznej"), pozostałe 50% to ok 30% z firm zintegrowanych i 20% niezależnych. Zrobienie tego to po prostu brak odpowiedzialności i polityczne "bicie się w cudze piersi" (handlu nowoczesnego) przez ZZ i motywowane światopoglądowo ruchy społeczne. Zresztą, co ZZ mają do roboty w małych sklepach (franczyzowych lub nie) skoro ich tam nie ma - czy nie jest to aby jedynie forma nacisku na pracodawców dużych powierzchni? Tak, czy inaczej nie one (związki) zapłacą społeczny rachunek za skutki takiego działania wymuszającego antyhandlowe przepisy - dodaje.